„Na wojnie, jak na wojnie…”
Veröffentlicht: 21.01.2016 / Abschnitt: Miasto2016 rok został ustanowiony rokiem Cichociemnych - polskich żołnierzy, szkolonych do zadań specjalnych podczas II Wojny Światowej w Wielkiej Brytanii.
Jednym z ostatnich żyjących w naszym kraju Cichociemnych jest mieszkający w Gliwicach Aleksander Tarnawski, który podzielił się z nami swoimi wspomnieniami.
Aleksander Tarnawski ps. "Upłaz" – inżynier-chemik, żołnierz Polskich Sił Zbrojnych, oficer Armii Krajowej, podporucznik broni pancernej, Cichociemny.
Wojna zastała Pana w Rabce. Jak dalej potoczyły się Pana losy?
Byłem na Podhalu. Spędzałem tam wakacje. Niemieckie wojska posuwały się w głąb kraju, więc ja - zgodnie z zaleceniami władz - podążyłem na wschód Polski. Dotarłem do Tarnopola, gdzie weszły już z kolei wojska sowieckie. Wyruszyłem więc do Lwowa. Stamtąd, wraz ze szkolnym kolegą, postanowiliśmy udać się na Węgry, a następnie do Francji, gdzie tworzyła się polska armia pod dowództwem gen. Władysława Sikorskiego. Dzięki pomocy węgierskiej ambasady dostaliśmy się do Bretanii. Tam znajdował się ośrodek szkoleniowy armii francuskiej, udostępniony wojsku polskiemu. Rozpocząłem naukę w szkole podchorążych. Nie trwało to długo, bo Niemcy uderzyli od północy, więc znów musiałem wyruszyć – tym razem na południe, aż do granicy francusko-hiszpańskiej. Udało mi się dostać na pokład norweskiego węglowca, którym popłynąłem do Wielkiej Brytanii. W Szkocji, gdzie formowały się oddziały polskie, które ocalały po inwazji niemieckiej na Francję, skończyłem szkołę podchorążych i służyłem w Pierwszej Dywizji Pancernej.
Przebył Pan długą drogę. Nie ciągnęło Pana do Polski?
W Szkocji doskwierała mi bezczynność. Po pierwsze byłem młody, pełen energii i chciałem coś robić, a po drugie życie garnizonowe nie było specjalnie ciekawe. Na szczęście pewnego dnia zostałem wezwany do kancelarii kompanijnej, gdzie czekał na mnie przedstawiciel Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego z Londynu. Zapytał czy chcę polecieć do kraju. Zgodziłem się bez wahania. Zostałem skierowany na cykl szkoleń. Zaczęło się od zaprawy fizycznej tzw. physical training (byłem sprawny fizycznie, więc to była tylko formalność), a później w ośrodkach w Anglii przechodziłem kolejne fazy szkolenia dla Cichociemnych - m.in. tworzenie własnej legendy, zaznajomienie się z sytuacją w kraju.
Jak przygotowywał się Pan do tego, żeby wtopić się w tłum po powrocie do kraju i nie zostać zdemaskowanym?
Ważnym czynnikiem jest młodość – człowiek nie boi się wtedy żadnego ryzyka, ani ekstremalnych sytuacji. To mi pomagało. Lądowałem w Polsce niedaleko Warszawy (zrzutu dokonano w kwietniu 1944 r. – przyp. red.) Kolejką wąskotorową dotarłem do stolicy, do punktu kontaktowego i tzw. „ciotki” (osoby, która w ramach działań konspiracyjnych przyjmowała do siebie cichociemnego, towarzyszyła mu, oprowadzała po okolicy i pomagała zapoznać się z sytuacją w okupowanym kraju – przyp. red.).
Jakie były Pana pierwsze wrażenia z tych spacerów po ogarniętej wojną stolicy?
Czułem się zupełnie naturalnie. Nie robiły na mnie wrażenia patrole Wehrmachtu. Nie wiem czy byłem odważny, czy lekkomyślny. Po okresie aklimatyzacji, czyli kilku dniach w Warszawie, udałem się w okolice Otwocka. Tam zamieszkałem u pewnej wdowy w domu, w którym ukrywała się również Żydówka. Była zachwycona, że tam zamieszkałem na parę dni, bo wcześniej bała się wychodzić, a ze mną mogła wychodzić na długie spacery i poczuć się normalnie.
Czy trudno było podczas wojny o normalność?
Życie jest życiem i ludzie musieli chociażby na siebie zarabiać, najczęściej przy pomocy handlu. Wszyscy starali się jakoś egzystować, by nie umierać z głodu.
Z rozmowy z Panem można wyciągnąć jeden, podstawowy wniosek – wojna nie ma sensu…
Gdy Rosjanie weszli do naszego kraju to wydali rozkaz, by rozbroić polskie oddziały partyzanckie i odprowadzić do najbliższej wsi. Mnie nawet dali konia, żebym miał jak wrócić do siebie. Pojechałem na nim do wsi, ale w pewnym momencie, nikomu nic nie mówiąc, zawróciłem do lasu. Po drodze zobaczyłem, że na polanie wylądował radziecki samolot zwiadowczy. Jego pilot wysiadł, żeby wziąć borówki od miejscowego chłopca. Ja również podjechałem po te borówki… Widzi Pani taka sytuacja: on mógł mnie kropnąć, ja mogłem jego, ale nic z tych rzeczy. Na wojnie, jak na wojnie – nie można tylko, bez opamiętania, strzelać do siebie, bo to nie ma sensu.
Jak wspomina Pan końcówkę wojny?
W 1944 roku było już słychać działa z frontu niemiecko-radzieckiego. Podstawowym zadaniem oddziału partyzanckiego do którego dołączyłem było zwalczanie partyzantki radzieckiej. Niemcy ograniczali się w tamtym czasie już tylko do pilnowania takich obiektów jak np. mosty, by nikt ich nie wysadził. Najbardziej pożałowania godna była wtedy miejscowa ludność, która - co tu dużo mówić - była rabowana, zarówno przez partyzantkę polską, jak i radziecką, a dodatkowo przez dzikie oddziały pospolitych bandytów. Los tych zwykłych ludzi był nie do pozazdroszczenia.
Odnalazł się Pan w trudnej, powojennej rzeczywistości?
Wszyscy wiedzą o nas tyle, ile sami im powiemy. Ja nikomu nic nie mówiłem i nikt o mnie nic nie wiedział. Ominęły mnie trudności czy represje i żyłem zupełnie normalnie. Wróciłem na Śląsk z prostego powodu: przez okres międzywojenny mieszkałem w Królewskiej Hucie – później Chorzowie. A do Gliwic trafiłem z powodu uczelni. Przed wojną zacząłem studia na Politechnice Lwowskiej, a całe grono profesorskie po wojnie przeszło na Politechnikę Śląską. Powiedziałem sobie, że te 6 lat, które straciłem wystarczy – czas skończyć studia i zacząć normalnie żyć. I tak też zrobiłem.
Jak Panu żyje się w Gliwicach?
To ładne, niezbyt duże i zielone miasto. Pamiętam, że właśnie tutaj po raz pierwszy zobaczyłem w parku kwitnące glicynie. Dobrze się tu czuję.
Czy z perspektywy Pana doświadczeń warto być patriotą?
Patriotyzm to dla mnie relikt poczucia plemiennej przynależności do pewnej grupy ludzi. Ja w życiu kieruję się innymi zasadami: trzeba być uczciwym człowiekiem, nikomu nie szkodzić i należy mieć jakąś pasję, która nie musi być zbieżna z zawodem.
Rozmawiała Katarzyna Magiera
W 2014 r., w wieku 93 lat, Aleksander Tarnawski wykonał w tandemie skok spadochronowy, którym uczcił pamięć bohaterów. Materiały Fundacji im. Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej