
Kaletnik Józef Mikulski przy pracy, w swoim zakładzie przy ul. Daszyńskiego 14. Fot. M.Foltyn/UM Gliwice
Ginące zawody. Kaletnik
Published: 04.03.2025 / Section: Dzieje się MiastoJózef Mikulski. Do Gliwic przyjechał w 1964 roku z Suwałk, do szkoły i pracy w kopalni, ale został kaletnikiem. W zawodzie od ponad 50 lat. Wykonuje jeden z coraz rzadziej spotykanych fachów, potrafi naprawić niemal każdy plecak, walizkę, torebkę zamek czy but. Nadaje im drugie życie i podnosi ich wartość, zwłaszcza dla osób ceniących sobie solidną robotę i trwałe przedmioty.
Kaletnik to taki trochę lekarz, trochę cudotwórca – nadaje drugie życie temu, co niektórzy już uważają za niegodne uwagi i warte wyłącznie wyrzucenia. To dzięki niemu lubiane przedmioty mogą być z nami dłużej – nie wymieniamy bezmyślnie torebki na torebkę, tylko mamy możliwość przedłużenia jej żywotności, co korzystanie wpływa m.in. na środowisko, ale chyba również na nasze samopoczucie.
Człowiek z igłą urodzony
Józef Mikulski szacunek do rzeczy, które dobrze służą wyniósł z domu z Suwałk – jego ojciec skupował surowce wtórne, nadawał im drugie życie i potrafił z tego utrzymać rodzinę. Szyć nauczył się na maszynie starszej siostry, która terminowała u krawcowej. Podkradał się, gdy siostra wychodziła z domu i ćwiczył pierwsze ściegi. Gdy trafił do szkoły górniczej w Siemianowicach, przeszył sobie zbyt obszerne pantalony od mundurka. Modne były raczej węższe kroje, więc kolegom się spodobało i ustawili się w kolejce po przeróbki swoich mundurków. Dzięki tym zleceniom nie musiał prosić rodziców o pieniądze na zeszyty i podręczniki. Kopalnia nie okazała się jednak miejscem pana Józefa, trafił do Huty 1 Maja. To też nie było to, ale kaletnicze przeznaczenie już zaczęło się upominać o pana Józefa.
Kaletnik z Daszyńskiego
Daszyńskiego 14. Wejście po kilku schodkach, duży żółto-granatowy szyld z napisem KALETNIK. Trudno przeoczyć. Szklane drzwi, przy wejściu niewielkie pomieszczenie z ladą. Tu przyjmowane są zlecenia. Do tego miejsca mają dostęp klienci. Ale to zaledwie przedsionek królestwa pana Józefa prowadzący do kaletniczych niesamowitości: nici, przeróżnych maszyn (ma ich kilka, stuletnia PFAFF jest niezawodna, zszyje i jedwab i grubą skórę), cęgów, kleszczy, dziurkaczy, wybijaków, zagławiaków, klejów, rozpuszczalników, kowadeł, zatrzasków, sprzączek, prasek kamaszniczych, dłuteł, śrubokrętów, nitów, zamków, słojów pełnych śrubek i nakrętek. Aż się w głowie kręci. Wszystko jest potrzebne, nigdy nie wiadomo, z jakim zleceniem przyjdzie klient. A przychodzą z różnościami. Przynoszą plecaki, torebki, zamki do naprawy, ukochane maskotki, walizki... Przychodzą też ludzie z sentymentem do przedmiotu – chcą naprawiać, bo dobre, całe życie służyło, żal wyrzucić. Wiedzą, że pan Józef zrobi dobrze, albo wcale, bo wiedze i doświadczenie ma.
Zaczynał w 1974 r. w Przedsiębiorstwie Kaletniczym Prodryn powstałym z upadłej spółdzielni Pokój. Tam uczyli się szewcy i cholewkarze. Zakład działał na ul. Wieczorka. Dziś to Siemińskiego. Trafił tam, gdy zrezygnował z górnictwa i hutnictwa, odezwało się zamiłowanie do maszyny i szycia.
– Prodryn to była kuźnia kaletników. Było nas 30 uczniów. Warsztat szkoleniowy mieliśmy na ul. Fredry, a przedmiotów uczyliśmy się na Brzozowej. Otrzymałem dyplom czeladnika, później kuratoryjny dyplom mistrza, w końcu zostałem kierownikiem. Wtedy kaletników było dużo: Kołak na Wieczorka, Jarzynka na Dworcowej, byli też na Basztowej i na Matejki rymarz-kaletnik. Wzorcownia i szwalnia Prodrynu była na Kochanowskiego. Na kaletników braliśmy nawet ludzi z ulicy, bez doświadczenia, prawie każdego dało się nauczyć fachu – wspomina pan Józef.
Z Prodynu trafił do zabrzańskiego Sport Hofera. W latach świetności była tam polska kolebka produkcji plecaków. Pracował tam jako technolog produkcji plecaków do zamknięcia firmy w 1989 r.
– Udało nam się zdobyć plecak Kukuczki i na jego bazie wykonaliśmy własny – wspomina pan Józef, który później stworzył dziecięcy plecak „Urwis”.
W międzyczasie, już od 1986 r., prowadził swój zakład kaletniczy przy Daszyńskiego. W tym czasie żona zrezygnowała z pracy w gastronomii, by zająć się czwórką dzieci. Przeszła na pracę chałupniczą, w której pomagali wszyscy – i dzieci, i pan Józef. Bywało ciężko, żywność nawet z Suwałk, z rodzinnych stron pan Józef przywoził, ale rodzina była silna i zżyta, więc nie mogło się nie udać.
Pan Józef ma 75 lat. Z pracy nie zamierza rezygnować.
– Mam klientów z Gliwic, spoza Gliwic, z Krakowa, Warszawy, nawet z Anglii i Niemiec. Kiedyś stąd wyjechali, ale do kaletnika wracają – śmieje się pan Józef.
Przywożą rzeczy do naprawy do Gliwic, bo pan Józef, wiadomo, zrobi najlepiej.
– Mam 75 lat. Z zawodu rezygnować nie zamierzam. I ludzie też chyba tego nie chcą – bywa, że wyszukują w domu, co jeszcze mógłbym naprawić, żebym tylko miał co robić. To trudny zawód, ale bardzo go lubię. Nigdy nie wiem, czym klient mnie zaskoczy, lubię wyzwania. Zawsze staram się wykonać naprawę najlepiej jak potrafię. Ludzie potrzebują usług. Namówiłem mechanika ze Sport Hofera, żeby otworzył punkt ostrzenia sprzętów z naprawą maszyn do szycia. Otworzył. I od 20 lat pracujemy obok siebie. Uważam, że zapotrzebowanie na usługi kaletników jest, tylko kaletników nie ma. A w zawodzie sprawdzi się każdy, kto ma umiejętności manualne – przekonuje pan Józef, któremu być może szykuje się pokolenie następców. Jego wnuki w warsztacie są w swoim żywiole. Uwielbiają razem z dziadkiem przesiadywać wśród nici, dłuteł i maszyn do szycia i powoli łapią kaletniczego bakcyla.
Zakład czynny jest od poniedziałku do piątku w godz. od 15.00 do 18.00 oraz w soboty w godz. od 9.00 do 13.00. To godziny dla klientów. Pracę pan Józef rozpoczyna od rana – naprawia, klei, zszywa, by wszystko było gotowe na czas otwarcia zakładu. (mf)






